Navigation Menu

Część II naszej Nowej Zelandii, czyli Południowa Wyspa



Jak już wspomniałam Boże Narodzenie i Sylwester to najgorętszy okres turystyczny w Nowej Zelandii. Dla dzieci to szkolne wakacje a rodzice mają wolne i dlatego prawie wszyscy Nowozelandczycy gdzieś wyjeżdżają. Waiheke czy Abel Tasman przeżywają prawdziwe (jak na niecałe 4,5 mln mieszkańców) oblężenie, ludzie przez cały kraj potrafią ciągnąć za swoim terenowym samochodem motorówkę lub z dużym wyprzedzeniem rezerwować kempingi w tak popularnych miejscach jak okolice jeziora Wakatipu. Wtedy właśnie dotarliśmy na Południową Wyspę i to było dla nas prawdziwe przekleństwo.

Do tej pory autostop szedł nam naprawdę dobrze, a słyszeliśmy, że na Południu jest jeszcze lepiej pod tym względem. Niestety, było fatalnie - przejeżdżało obok nas mnóstwo samochodów, ale nikt się nie zatrzymywał. Wszystko to za sprawą wyżej wspomnianych wakacji. Prawie nikt nie miał w samochodzie wolnego miejsca. Ludzie przewozili całą swoją rodzinę, psa i tonę bagaży. Gdy w końcu litował się nad nami jakiś miejscowy robiliśmy może 20 km i znów musieliśmy czekać. Nic dziwnego, że przy próbie wydostania się z Abel Tasman (swoją drogą piękne miejsce i wcale nie czuliśmy tej ilości turystów podczas 20-kilometrowego spaceru do Anchorage i z powrotem) byliśmy tak zniechęceni, że aż kupiliśmy auto i wyposażyliśmy je w sprzęt kempingowy ;) 

To była prawdziwa ulga - wreszcie mogliśmy jechać dokładnie tam gdzie chcemy i w dokładnie takim tempie jakie nam odpowiada! Teraz to my podwoziliśmy autostopowiczów, zatrzymywaliśmy się żeby zrobić zdjęcie kiedy tylko mieliśmy na to ochotę lub żeby zjeść obiad z jakimś wyjątkowym widokiem. W ten sposób szybko dotarliśmy do Kaikoury. Liczyliśmy na kolonię fok, a udało nam się zobaczyć tylko dwa lub trzy lwy morskie. Po namowach jednego z pracowników stacji benzynowej, którego zapytaliśmy co warto zobaczyć, spontanicznie postanowiliśmy pojechać do Hanmer Springs. Głupio zrobiliśmy - był to tylko kompleks termalnych basenów a nie cuda z bajki, jakie wyobrażaliśmy sobie słuchając tego chłopaka. Za to zatrzymanie się żeby zobaczyć leżące na plaży kamienie uformowane w idealne kule, czyli Moeraki Boulders, było całkiem niezłym pomysłem. 

Byliśmy też w Christchurch. Kiedyś było to tętniące życiem, największe na Południowej Wyspie miasto, podobno najładniejsze w Nowej Zelandii. W 2010 i w 2011 roku nawiedziły je dwa silne trzęsienia ziemi, które zmiotły zabytkowe centrum. Choć widać postępy w odbudowie to niemal co chwilę natykaliśmy się na gruzowiska, a ulice, które kiedyś pewnie były bardzo żywe, późnym popołudniem się wyludniają. Po tym jak miasto zostało zrujnowane wielu mieszkańców się wyprowadziło, a życie codzienne przeniosło się na przedmieścia. 

Na jednym z darmowych kempingów obok Alexandry spędziliśmy chyba najgorszego Sylwestra w życia. Padało więc gotowałam pod parasolem. Szybko schowaliśmy się do samochodu, znudzeni przemęczyliśmy się do północy i poszliśmy spać. Czekało nas szukanie pracy, czyli jeżdżenie od sadownika do sadownika i pytanie czy nie potrzebuje pomocy przy czereśniach. Udało się i przez najbliższe dwa-trzy tygodnie mozolnie wspinaliśmy się na drabiny i staraliśmy się zapełnić nasz wiadra jak najszybciej - bonus za efektywność robił swoje ;) Po zakończeniu zbiorów zaczepiliśmy się na kolejne kilkanaście dni w jednej z winnic niedaleko Cromwell. 

Oczywiście mieliśmy wolne weekendy, które skrupulatnie wykorzystywaliśmy na zwiedzanie bliższej i dalszej okolicy. Spędziliśmy trochę czasu w Queenstown i Wanaka, byliśmy w Dunedin, ale miasta w Nowej Zelandii są, powiedzmy to szczerze, bardzo przeciętne. Dlatego też staraliśmy się jak najwięcej chodzić po górach. Przyroda i krajobrazy naprawdę zachwycają. Nie tylko Mt. Cook 
i jezioro Pukaki są piękne, także i sama droga do nich była malownicza. 

Niesamowitym przeżyciem był lot awionetką z Queenstown do Milford Sound i z powrotem. Świetnie by było zobaczyć to miejsce nie tylko z powietrza, ale naprawdę nie mieliśmy czasu - weekendy były dla nas trochę za krótkie na tak daleką podróż (góry leżące pomiędzy Otago a Milfordem uniemożliwiają przejazd na przełaj), a pogoda jest tam bardzo niepewna i może się zmieniać z godziny na godzinę dlatego warto zostawić sobie więcej czasu na pobyt- nawet jeśli jednego dnia będzie padać to może następnego się wypogodzi. Cóż, kiedyś! 

Po zakończeniu pracy zostało nam około 12 dni do wylotu z Nowej Zelandii. Chcieliśmy sprzedać auto w Christchurch, na giełdzie samochodowej dla backpackerów więc to tam się kierowaliśmy. Ale tym razem postanowiliśmy pojechać nieprzyjaznym, zachodnim wybrzeżem. Pingwinów nie udało nam się zobaczyć, ale Fox Glacier i Franz Joshep nadal tam są, choć nie wiem jak długo bo topnieją na potęgę. Przejechaliśmy przez Arthur's Pass i spotkaliśmy tam papugę kea. Trochę się z tym wszystkim spieszyliśmy bo obawialiśmy się, że sprzedawanie auta nie będzie taką prostą sprawą, a udało nam się dobić targu zanim jeszcze dokładnie wyczyściliśmy samochód ;)

Z powrotem do Picton znów autostopowaliśmy, tym razem z lepszym skutkiem. Ostatnie dni naszego pobytu w Nowej Zelandii spędziliśmy na Północnej Wyspie, deszcz zmył nas z Tongariro, pożegnaliśmy się w Waiheke i w końcu, po czteromiesięcznym pobycie odlecieliśmy do Australii.

I to by było tyle jeśli chodzi o ten etap naszej podróży, oczywiście w wielkim, wielkim skrócie ;)


0 komentarze: