Navigation Menu

Część I naszej Nowej Zelandii, czyli Północna Wyspa


Choć nasz pobyt na Północnej Wyspie trwał aż dwa miesiące, to zdecydowanie najwięcej czasu spędziliśmy na cudownej wyspie Waiheke (czerwona pineska).

Trafiliśmy tam zupełnie przypadkowo - przez Couchsurfing szukaliśmy gospodarza, który mógłby ugościć nas przez kilka pierwszych dni w Nowej Zelandii, co okazało się niełatwe. Może dlatego, że Nowa Zelandia to kraj wręcz uwielbiany przez backpackerów, wielu z nich przylatuje właśnie do Auckland i przez to CS jest tam trochę "przeciążone"? W każdym razie jedyną pozytywną odpowiedź dostaliśmy od Hoyta (o którym kiedyś napiszę więcej, warto go poznać). Zaprosił nas własnie na Waiheke, wyspę leżącą w administracyjnych granicach Auckland. Dopłynąć można tam szybkim, ale stosunkowo drogim promem odpływającym z centrum miasta. Sami pewnie nie wpadlibyśmy na pomysł żeby to właśnie tam zacząć naszą przygodę w Nowej Zelandii, a dzięki temu zbiegowi okoliczności wylądowaliśmy w miejscu, które zupełnie skradło nam serca i już po kilku godzinach wiedzieliśmy, że zrobimy co w naszej mocy żeby to właśnie tam znaleźć pracę i mieszkanie na najbliższe kilka tygodni.

Spędziliśmy tam prawie dwa miesiące, robiliśmy przeróżne rzeczy, poznaliśmy fantastycznych ludzi. Ten rozdział naszej podróży zdecydowanie zasługuje na osobny post, a może nawet i trzy, dlatego na razie zostawię temat Waiheke. Wyjaśnię tylko czemu przed świętami Bożego Narodzenia zdecydowaliśmy się opuścić wyspę.
Po pierwsze jest to miejsce uwielbiane przez turystów. Święta i Nowy Rok to środek wakacji w tamtej części świata, jest ciepło, dzieci mają wolne - Waiheke przeżywa oblężenie. Bez obaw jednak - tłok w Nowej Zelandii to pojęcie bardzo, ale to bardzo odbiegające od tego co może znaczyć w Europie czy tym bardziej w Azji ;) Za to na pewno robi się zdecydowanie drożej i ciężko o znalezienie noclegu w umiarkowanej cenie, a przecież my musieliśmy ciągle odkładać żeby zrealizować resztę planów podróżniczych. Po drugie zaczęliśmy mieć poczucie, że powinniśmy wreszcie zobaczyć coś nowego i opuścić strefę bezpieczeństwa, którą bardzo szybko wypracowaliśmy sobie na Waiheke. I w końcu, po trzecie, w Centralnym Otago akurat pod koniec grudnia miały zaczynać się zbiory czereśni, które kusiły nas nie tylko całkiem dobrymi zarobkami, ale też położeniem - blisko stamtąd do większości najbardziej spektakularnych widoków w Nowej Zelandii.

Plan był taki, żeby dać sobie trochę czasu na zwiedzanie, a nie pędzić na złamanie karku do tego Otago. Na mapie zaznaczyłam naszą trasę niebieską linią - do samego Taupo autostopowaliśmy, a z Taupo do Wellington dostaliśmy się autokarem. Zaczęliśmy od Auckland, gdzie koniecznie musieliśmy obejrzeć trzeciego "Hobbita" (fatalny, kompletna klapa). Oprócz tego nie mielimy sprecyzowanych planów i daliśmy się ponieść przygodzie. Tak właśnie trafiliśmy na półwysep Comorandel, który jest naprawdę przyjemnym miejscem. Hot Water Beach nie chwyciło, ale Cathedral Cove już tak :) 

Stamtąd złapaliśmy autostop do miasteczka o wdzięcznej, maoryskiej nazwie Rotorua, które leży na terenach geotermalnych (Kerosene Creek!!!), a potem łatwo przetransporotwaliśmy się do Taupo. Z Taupo do Wellington jechaliśmy bliźniakiem Polskiego Busa (który w Nowej Zelandii nazywa się Mana Bus) więc mieliśmy sporo czasu na cieszenie się jeziorem. Szkoda, że nie wpadliśmy na pomysł wypożyczenia auta i zdobycia Tongariro - w drodze powrotnej już nam się nie udało, ze względu na pogodę :(

W Wellington, skąd odpływaliśmy na Południową Wyspę, byliśmy w najlepszej gościnie jaką mogliśmy sobie wyobrazić! Spędziliśmy tam więcej czasu niż planowaliśmy, bo zostaliśmy zaproszeni na Wigilię. Wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego, że w Nowej Zelandii będę jadła tam pierogi, rybę po grecku czy sałatkę jarzynową (tę, która w każdym domu smakuje inaczej, a każdemu się wydaje, że to właśnie u niego jest najsmaczniejsza).

W końcu jednak przyszedł czas, by wsiąść na prom i na kolejne dwa miesiące pożegnać Północną Wyspę.

0 komentarze: