Navigation Menu

Los nas rzucił do Sunset!


Nad Oceanem Atlantyckim, prawie na granicy dwóch stanów, ale już w Karolinie Północnej leży mała, senna miejscowość, która w wakacje staje się celem dla tysięcy turystów spragnionych gry w golfa i spokojnego wypoczynku na długiej, piaszczystej plaży. Są tam jakieś restauracje, jest kilka barów z tarasami widokowymi, ale niech nikt się nie spodziewa bujnego życia nocnego. Jest nieco drożej, bardziej elegancko i na pewno spokojniej niż w pobliskim Myrtle Beach. W każdym razie chętnych by spędzić tydzień czy dwa w domku na plaży nie brakuje.
Turystyczne biznesy zaczynają się kręcić już pod koniec maja i właściwie wszyscy szukają sezonowych pracowników – właśnie tak tam trafiliśmy!
Na pierwsze trzy miesiące naszej podróży zaplanowaliśmy pracę w Stanach. Wiadomo, zanim się zacznie wydawać trzeba trochę zaoszczędzić. Poza tym nie da się zaprzeczyć, że praca czy studia w danym miejscu dają okazję by poznać je dużo lepiej i dokładniej niż będąc tam wyłącznie turystycznie. Po tygodniu czy dwóch pojawia się pewna rutyna, zaczynamy się przyzwyczajać do otoczenia i na inne rzeczy zwracamy uwagę, wtapiamy się w tło, miejscowi traktują nas zupełnie inaczej bo teraz jesteśmy dla nich nie jakimiś obcymi ludźmi, którzy dziś przyjechali a jutro odjadą, a sąsiadami czy znajomymi z pracy. Na życie w jakimś kraju możemy spojrzeć z zupełnie innej perspektywy, moim zdaniem dużo lepiej oddającej rzeczywistość. Praca w Stanach to nie była tylko konieczność, to było bardzo ciekawe doświadczenie. Jasne, często męczące i nudne, ale pod pewnymi względami właściwie bezcenne.

Oczywiście mogliśmy wybrać zupełnie inną ofertę i spędzić te trzy miesiące w jakimś parku narodowym, ogromnym wesołym miasteczku czy kompleksie basenów, ale mieliśmy dosyć dokładnie sprecyzowane cele dotyczące miejsca z którego chcemy zacząć późniejszą podróż (wschodnie wybrzeże!) i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że kwestią spięcia budżetu wyprawy jest znalezienie albo pracy z napiwkami albo z nadgodzinami. W dodatku nie mogliśmy wyjechać wcześniej niż pod koniec czerwca co znacząco ograniczało listę odpowiadających nam ogłoszeń. Bez większego entuzjazmu wybraliśmy supermarket i rzeczywiście nie była to najbardziej rozrywkowa praca świata i pod tym względem pewnie mogliśmy trafić lepiej. Na spotkaniu zachęcającym do wyjazdów w ramach Work&Travel wypowiadali się dwaj byli uczestnicy i bardzo zachwalali imprezową, międzynarodową atmosferę jaka panowała w parku narodowym w którym pracowali – mnóstwo młodych ludzi z różnych części świata, dużo czasu wolnego, imprezy, wspólne wyjazdy... Brzmiało naprawdę zachęcająco i pewnie rzeczywiście było weselej, ale z perspektywy czasu widzę, że wielkim plusem supermarketu było właśnie to, że oprócz nas i czwórki Mołdawian pracowali tam sami Amerykanie. Poznaliśmy ludzi z różnym nastawieniem do życia i w różnym wieku – od dorabiających sobie emerytów aż po uczniów pobliskiego liceum pracujących w wakacje, mogliśmy skonfrontować stereotypy o amerykańskim stylu życia z rzeczywistością, dowiedzieliśmy się wielu rzeczy, które turyście nie rzucają się w oczy i to ma swoją wartość.

Spośród kilku supermarketów sieci Food Lion wybraliśmy położony w Myrtle Beach, ale bez naszej wiedzy zostaliśmy przerzuceni do Sunset. Ooo, jakie to było szczęście! Co prawda narzekaliśmy na tę niespodziewaną zamianę bez końca bo wydawało nam się, że umrzemy z nudów, będziemy mieli mniejsze szanse na znalezienie niedrogiego mieszkania i drugiej pracy, ale szybko przekonaliśmy się, że nam tam lepiej :)


Myrtle leży już w Południowej Karolinie, nad morzem i jest już całkiem poważnym miasteczkiem. Jest to znany kurort, bez liku tam restauracji, są dwa duże centra outletowe, kilka mniejszych galerii handlowych, mnóstwo barów, dużych hoteli, karuzele, Broadway on the beach czyli promenada z ogromną ilością fast foodów, sklepów z pamiątkami, atrakcjami w stylu domu postawionego do góry nogami czy Hard Rock Cafe w piramidzie... W Myrtle Beach jest długa, szeroka i piaszczysta plaża, hotele są duże, większość z nich to średnia półka, a rozrywka jaką można tam znaleźć... No cóż, wyrafinowana na pewno nie jest i dlatego przyciąga mniej zamożnych turystów nastawionych głównie na zakupy, konsumowanie, picie w barach i strip clubach, leniwe plażowanie czy korzystanie z karuzel i domów strachów. Dużo się dzieje, jest kiczowato, głośno a jednym z określeń jakim przy nas opisano Myrtle Beach było redneck riviera. Znad drzwi restauracji z owocami morza macha gigantyczna gipsowa figura kraba, musisz wejść w paszczę rekina żeby dostać się do pewnego sklepu z pamiątkami, w tle King Kong wspina się na wieżowiec, do tego wspomniana przeze mnie piramida w której mieści się HRC i wiele innych zaskakujących budynków czy pomników. Zatrzęsienie barów, salonów tatuażu, klubów ze striptizem, punktów z jedzeniem (1900 restauracji!), 14 milionów turystów rocznie (za Wikipedią)... No jest co robić! Nie zaprzeczam – można się tam dobrze bawić. Co roku na Work&Travel przyjeżdża tam mnóstwo studentów i jakoś im się wiedzie, nam pewnie też udałoby się tam odnaleźć, ale małe, ciche, spokojne i trochę nudne Sunset, z równie ładną, ale mniej zatłoczoną plażą, ślicznymi domkami i polami golfowymi bardziej do nas trafiło!

Autostopem!


Nigdy wcześniej nie autostopowaliśmy, ale mieliśmy przeczucie, że w czasie naszej podróży będziemy mieli wiele okazji żeby spróbować. Marek był raczej sceptyczny i początkowo traktował to jako przykrą konieczność, ja podekscytowana ale onieśmielona.
Po raz pierwszy zastanawialiśmy się nad tym w Stanach, gdy okazało się, że do Sunset Beach (miejscowości, w której mieliśmy pracować) nie dotrzemy żadną komunikacją zbiorową, bo taka nie istnieje. Nie wiedzieliśmy jak się zabrać za ten cały autostop i ostatecznie zapłaciliśmy górę dolarów żeby dotrzeć do celu taksówką. Na miejscu jedna z menadżerek naszego supermarketu powiedziała, że autostop jest zabroniony, prawdopodobnie dostalibyśmy wysoki mandat i dała nam do zrozumienia, że to w ogóle był jakiś absurdalny pomysł bo nikt normalny nie zabiera obcych ludzi do swojego auta. Podobne opinie słyszałam też od innych pracowników sklepu. Jennifer, która wprowadzała mnie w tajniki krojenia szynek i serów, matczynym tonem radziła żebyśmy przenigdy nie wchodzili w kontakty z "włóczęgami" szukającymi podwózki w ten sposób bo przecież mogą mieć pistolet lub w najlepszym przypadku przewozić narkotyki. W głowie się jej nie mieściło, że sami rozważaliśmy taki sposób przemieszczania się bo 90% podwożących musi mieć jakieś niecne zamiary, a pozostałe 10% to prawdopodobnie bardzo nieodpowiedzialni, naiwni ludzie.
Czy autostop w USA rzeczywiście jest nielegalny? Każdy stan ma swoje własne przepisy, ale ogólnie rzecz biorąc zabronione jest stanie na poboczu i nagabywanie kierowców bo można doprowadzić do kolizji. Niektóre stany ograniczają ten zakaz do określonych rodzajów dróg, inne wprowadzają bardzo wysokie grzywny lub nawet inne środki. W czasie naszej samochodowej podróży ze wschodniego na zachodnie wybrzeże widzieliśmy znak mówiący o mandatach w wysokości 1000$ dla autostopowicza, a w Utah czy w Nevadzie były ostrzeżenia, że kierowca udzielający takiej pomocy może zostać aresztowany. Internet twierdzi jednak, że nie dotyczy to pytania o podwózkę na parkingach czy stacjach benzynowych. A nawet jeśli to zabronione przez przepisy danego stanu to i tak marna szansa żeby w podobnych okolicznościach jakiś policjant wyskoczył z ukrycia i krzyknął "Hhahaa! Mam cię! No to będzie mandacik!" ;)
Zupełnie inaczej sprawa wyglądała w Nowej Zelandii gdzie jest to bardzo popularna forma podróżowania. Hoyt, nasz gospodarz z wyspy Waiheke, radził żebyśmy dotarli do jego domu właśnie stopem. Stwierdziliśmy, że się przespacerujemy, że mamy za dużo bagaży, że będziemy godzinę czekać na jakąś okazję, a to przecież nie tak daleko... Jak strasznie się myliliśmy! Waiheke to idealne miejsce żeby autostopować! Właściwie to dla osoby, która nie ma samochodu, autostop jest najwygodniejszą formą przemieszczania się po wyspie.



Ja autostopowałam tam bardzo dużo bo podłapywałam różne fuchy więc często musiałam być w kilku częściach wyspy jednego dnia i przysięgam, że w ciągu tych dwóch miesięcy autobus tylko raz przyjechał wcześniej niż udało mi się znaleźć jakąś inną podwózkę. Marek szybko kupił rower bo niepewność autostopowania bardzo go denerwowała. Trzeba przyznać, że mężczyźni są trochę dyskryminowani pod tym względem i samotny Marek musiał stać z wyciągniętą ręką dużo dłużej niż ja. Nawet Kelly zwierzyła mi się, że podwiozła nas tylko dlatego, że damsko-męska para wzbudziła w niej większe zaufanie niż autostopujący samotnie chłopak w roboczych ciuchach.
Autostopowanie z Kelly! To był chyba największy fart całej naszej podróży! Staliśmy na poboczu w jakimś rzadko uczęszczanym przez samochody miejscu. Waiheke w ciągu zaledwie tygodnia zdążyło nas rozpuścić i przyzwyczaić do tego, że maksymalnie 10 minut i już się ktoś zatrzymuje więc powoli zaczynaliśmy kaprysić. I nagle zatrzymała się Kelly. W aucie chaos jak po przejściu tornada, ale trudno się dziwić skoro była tam czwórka dzieci. Jak zwykle opowiedzieliśmy szybko naszą historię, że mamy jakieś dorywcze prace, ale szukamy czegoś lepszego, że chcemy też znaleźć jakiś pokój bo Hoyt, choć to miły gospodarz, ma dość nietypowy styl życia, który jest trudny do zniesienia na dłuższą metę, a potem zostawiliśmy swój numer telefonu na wszelki wypadek, gdyby był potrzebny ktoś do przekopywania ogródka, sprzątania czy opieki nad dzieciakami. Pięć minut później Kelly do nas zadzwoniła i... Powiedziała, że ona i jej mąż mają do dyspozycji mały domek dla gości, w którym moglibyśmy zamieszkać :D
Autostop na Waiheke pomógł mi też znaleźć kilka dorywczych prac dlatego rozmowy z kierowcami były bardzo ważne. Zresztą moim zdaniem to właśnie na autostopowiczu spoczywa obowiązek zabawiania kierowcy konwersacją. Zwykle rozmowa sama toczyła się gładko, ale czasem ktoś kto mnie podwoził był trochę onieśmielony. To ja musiałam się wtedy starać bo chyba nie ma nic bardziej krępującego niż siedzenie w ciszy z nowo poznanym człowiekiem. Dobrze mieć przygotowaną gadkę-szmatkę na taką okoliczność. Po drodze do naszego domku mijałam wzgórze na którym kiedyś była osada Maorysów i jeśli tylko nie miałam o czym rozmawiać z kierowcą to pytałam czy to właśnie to miejsce i czy może powiedzieć mi na ten temat coś więcej. Zawsze się rozgadywali :)
Najładniejszy samochód jakim nas podwożono zatrzymał się gdy staliśmy na wylotówce z Taurangi, a naszym celem była Rotorua. Niebieski Holden z lat sześćdziesiątych prowadzony przez bardzo sympatycznego Maorysa, który zaprosił nas na noc do swojego domu. Gdy następnego dnia podwoziła nas gdzieś jakaś pani zaczęliśmy narzekać na ceny biletów do tych wszystkich źródeł termalnych i od niej dowiedzieliśmy się o Kerosene Creek - gorącej rzece płynącej przez las. Strzał w dziesiątkę! Ktoś inny polecił nam pyszne burgery, jakiś pszczelarz mówił o miodzie manuka, a naukowiec zajmujący się zmianami klimatu o tragicznych skutkach globalnego ocieplenia, przemiła para z Wielkiej Brytanii wiozła nas swoim hipisowskim kamperwanem, producent przyczepek samochodowych opowiedział o tym jak rozwinął swój biznes do sporych rozmiarów i zawiózł nas na bardzo ładnie położony kemping...
O tym dlaczego postanowiliśmy kupić samochód (nie sprzyjał nam sezon świąteczny – mało miejscowych, wielu turystów z przepełnionymi samochodami) pisałam już w poście z mapą Południowej Wyspy. Choć Przyznam, że odetchnęliśmy gdy już byliśmy "na swoim". Bardzo lubiłam rozmowy z kierowcami, fajnie było dostawać rady od ludzi, którzy mieszkają w okolicy, ale zaczynało nam się spieszyć, a po drodze chcieliśmy zobaczyć jeszcze kilka miejsc. Gdybyśmy zostali przy autostopowaniu to albo musielibyśmy poświęcić na to dużo czasu albo zrezygnować z części planów. Tak naprawdę autostop najlepiej sprawdza się gdy nic nas nie ogranicza, inaczej może być frustrujący.

Polecam tym, którzy nie mają szczegółowo sprecyzowanej trasy ani bardzo sztywnych ram czasowych. Wiadomo, nie wszyscy muszą to lubić, ale raz spróbować zawsze warto! 

Dlaczego USA?


Na hasło "USA" w naszych głowach pojawiało się dziesiątki stereotypów, setki skojarzeń i tysiące obrazów. Bardzo łatwo zapominałam, że powierzchnia tego jednego państwa jest prawie równa powierzchni całej Europy i że ten kraj jest tak bardzo zróżnicowany, a każda "klisza", która przychodziła nam na myśl ma swoje własne miejsce i że używanie jakichkolwiek uogólnień w stosunku do Stanów w większości przypadków jest poważnym błędem.
Marek bardzo chciał przejechać Route 66 co okazało się mniej romantycznym przeżyciem niż się spodziewaliśmy ;) Ale za to spędziliśmy około 50 godzin w rozpędzonym Buicku i było trochę jak w Thelma&Louise czy w Dzikości Serca (choć bez trupów, na szczęście). Zresztą filmy były dla nas sporą inspiracją. Gdy już wiedzieliśmy, że na trzy miesiące wylądujemy gdzieś na granicy pomiędzy Północną a Południową Karoliną i że w weekendy na pewno będziemy zagłębiać się jeszcze bardziej na południe, do Alabamy czy Georgii, obejrzałam w końcu te słynne Smażone zielone pomidory (tak, oddaje klimat!). No i oczywiście Przeminęło z Wiatrem - od początku wiedziałam, że musimy zobaczyć Charleston i Savannah.
Pojechaliśmy tam też po to żeby przekonać się jak od środka wygląda jedna z największych światowych potęg gospodarczych i militarnych oraz by dowiedzieć się ile wspólnego z prawdą mają stereotypy o Amerykanach. Największą zaletą pracowania tam było to, że mogliśmy zrobić coś w stylu obserwacji uczestniczącej - wiedzieliśmy, że uda nam się poznać wielu miejscowych, zobaczymy co jest dla nich ważne, będziemy mogli spytać co oni sądzą o swoim kraju i na własnej skórze doświadczyć wszystkich plusów i minusów życia w Stanach na co dzień. Być może praca w jakimś parku rozrywki byłaby zabawniejsza niż w supermarkecie, ale pewnie spotkalibyśmy tam głównie studentów z Europy i mniej byśmy się o USA dowiedzieli.

No i w końcu tyle się nasłuchaliśmy i naczytaliśmy o wspaniałych, różnorodnych krajobrazach, zachwycającej przyrodzie, pustych przestrzeniach, że nie mogliśmy tego nie sprawdzić!

Część II naszej Nowej Zelandii, czyli Południowa Wyspa



Jak już wspomniałam Boże Narodzenie i Sylwester to najgorętszy okres turystyczny w Nowej Zelandii. Dla dzieci to szkolne wakacje a rodzice mają wolne i dlatego prawie wszyscy Nowozelandczycy gdzieś wyjeżdżają. Waiheke czy Abel Tasman przeżywają prawdziwe (jak na niecałe 4,5 mln mieszkańców) oblężenie, ludzie przez cały kraj potrafią ciągnąć za swoim terenowym samochodem motorówkę lub z dużym wyprzedzeniem rezerwować kempingi w tak popularnych miejscach jak okolice jeziora Wakatipu. Wtedy właśnie dotarliśmy na Południową Wyspę i to było dla nas prawdziwe przekleństwo.

Do tej pory autostop szedł nam naprawdę dobrze, a słyszeliśmy, że na Południu jest jeszcze lepiej pod tym względem. Niestety, było fatalnie - przejeżdżało obok nas mnóstwo samochodów, ale nikt się nie zatrzymywał. Wszystko to za sprawą wyżej wspomnianych wakacji. Prawie nikt nie miał w samochodzie wolnego miejsca. Ludzie przewozili całą swoją rodzinę, psa i tonę bagaży. Gdy w końcu litował się nad nami jakiś miejscowy robiliśmy może 20 km i znów musieliśmy czekać. Nic dziwnego, że przy próbie wydostania się z Abel Tasman (swoją drogą piękne miejsce i wcale nie czuliśmy tej ilości turystów podczas 20-kilometrowego spaceru do Anchorage i z powrotem) byliśmy tak zniechęceni, że aż kupiliśmy auto i wyposażyliśmy je w sprzęt kempingowy ;) 

To była prawdziwa ulga - wreszcie mogliśmy jechać dokładnie tam gdzie chcemy i w dokładnie takim tempie jakie nam odpowiada! Teraz to my podwoziliśmy autostopowiczów, zatrzymywaliśmy się żeby zrobić zdjęcie kiedy tylko mieliśmy na to ochotę lub żeby zjeść obiad z jakimś wyjątkowym widokiem. W ten sposób szybko dotarliśmy do Kaikoury. Liczyliśmy na kolonię fok, a udało nam się zobaczyć tylko dwa lub trzy lwy morskie. Po namowach jednego z pracowników stacji benzynowej, którego zapytaliśmy co warto zobaczyć, spontanicznie postanowiliśmy pojechać do Hanmer Springs. Głupio zrobiliśmy - był to tylko kompleks termalnych basenów a nie cuda z bajki, jakie wyobrażaliśmy sobie słuchając tego chłopaka. Za to zatrzymanie się żeby zobaczyć leżące na plaży kamienie uformowane w idealne kule, czyli Moeraki Boulders, było całkiem niezłym pomysłem. 

Byliśmy też w Christchurch. Kiedyś było to tętniące życiem, największe na Południowej Wyspie miasto, podobno najładniejsze w Nowej Zelandii. W 2010 i w 2011 roku nawiedziły je dwa silne trzęsienia ziemi, które zmiotły zabytkowe centrum. Choć widać postępy w odbudowie to niemal co chwilę natykaliśmy się na gruzowiska, a ulice, które kiedyś pewnie były bardzo żywe, późnym popołudniem się wyludniają. Po tym jak miasto zostało zrujnowane wielu mieszkańców się wyprowadziło, a życie codzienne przeniosło się na przedmieścia. 

Na jednym z darmowych kempingów obok Alexandry spędziliśmy chyba najgorszego Sylwestra w życia. Padało więc gotowałam pod parasolem. Szybko schowaliśmy się do samochodu, znudzeni przemęczyliśmy się do północy i poszliśmy spać. Czekało nas szukanie pracy, czyli jeżdżenie od sadownika do sadownika i pytanie czy nie potrzebuje pomocy przy czereśniach. Udało się i przez najbliższe dwa-trzy tygodnie mozolnie wspinaliśmy się na drabiny i staraliśmy się zapełnić nasz wiadra jak najszybciej - bonus za efektywność robił swoje ;) Po zakończeniu zbiorów zaczepiliśmy się na kolejne kilkanaście dni w jednej z winnic niedaleko Cromwell. 

Oczywiście mieliśmy wolne weekendy, które skrupulatnie wykorzystywaliśmy na zwiedzanie bliższej i dalszej okolicy. Spędziliśmy trochę czasu w Queenstown i Wanaka, byliśmy w Dunedin, ale miasta w Nowej Zelandii są, powiedzmy to szczerze, bardzo przeciętne. Dlatego też staraliśmy się jak najwięcej chodzić po górach. Przyroda i krajobrazy naprawdę zachwycają. Nie tylko Mt. Cook 
i jezioro Pukaki są piękne, także i sama droga do nich była malownicza. 

Niesamowitym przeżyciem był lot awionetką z Queenstown do Milford Sound i z powrotem. Świetnie by było zobaczyć to miejsce nie tylko z powietrza, ale naprawdę nie mieliśmy czasu - weekendy były dla nas trochę za krótkie na tak daleką podróż (góry leżące pomiędzy Otago a Milfordem uniemożliwiają przejazd na przełaj), a pogoda jest tam bardzo niepewna i może się zmieniać z godziny na godzinę dlatego warto zostawić sobie więcej czasu na pobyt- nawet jeśli jednego dnia będzie padać to może następnego się wypogodzi. Cóż, kiedyś! 

Po zakończeniu pracy zostało nam około 12 dni do wylotu z Nowej Zelandii. Chcieliśmy sprzedać auto w Christchurch, na giełdzie samochodowej dla backpackerów więc to tam się kierowaliśmy. Ale tym razem postanowiliśmy pojechać nieprzyjaznym, zachodnim wybrzeżem. Pingwinów nie udało nam się zobaczyć, ale Fox Glacier i Franz Joshep nadal tam są, choć nie wiem jak długo bo topnieją na potęgę. Przejechaliśmy przez Arthur's Pass i spotkaliśmy tam papugę kea. Trochę się z tym wszystkim spieszyliśmy bo obawialiśmy się, że sprzedawanie auta nie będzie taką prostą sprawą, a udało nam się dobić targu zanim jeszcze dokładnie wyczyściliśmy samochód ;)

Z powrotem do Picton znów autostopowaliśmy, tym razem z lepszym skutkiem. Ostatnie dni naszego pobytu w Nowej Zelandii spędziliśmy na Północnej Wyspie, deszcz zmył nas z Tongariro, pożegnaliśmy się w Waiheke i w końcu, po czteromiesięcznym pobycie odlecieliśmy do Australii.

I to by było tyle jeśli chodzi o ten etap naszej podróży, oczywiście w wielkim, wielkim skrócie ;)


Część I naszej Nowej Zelandii, czyli Północna Wyspa


Choć nasz pobyt na Północnej Wyspie trwał aż dwa miesiące, to zdecydowanie najwięcej czasu spędziliśmy na cudownej wyspie Waiheke (czerwona pineska).

Trafiliśmy tam zupełnie przypadkowo - przez Couchsurfing szukaliśmy gospodarza, który mógłby ugościć nas przez kilka pierwszych dni w Nowej Zelandii, co okazało się niełatwe. Może dlatego, że Nowa Zelandia to kraj wręcz uwielbiany przez backpackerów, wielu z nich przylatuje właśnie do Auckland i przez to CS jest tam trochę "przeciążone"? W każdym razie jedyną pozytywną odpowiedź dostaliśmy od Hoyta (o którym kiedyś napiszę więcej, warto go poznać). Zaprosił nas własnie na Waiheke, wyspę leżącą w administracyjnych granicach Auckland. Dopłynąć można tam szybkim, ale stosunkowo drogim promem odpływającym z centrum miasta. Sami pewnie nie wpadlibyśmy na pomysł żeby to właśnie tam zacząć naszą przygodę w Nowej Zelandii, a dzięki temu zbiegowi okoliczności wylądowaliśmy w miejscu, które zupełnie skradło nam serca i już po kilku godzinach wiedzieliśmy, że zrobimy co w naszej mocy żeby to właśnie tam znaleźć pracę i mieszkanie na najbliższe kilka tygodni.

Spędziliśmy tam prawie dwa miesiące, robiliśmy przeróżne rzeczy, poznaliśmy fantastycznych ludzi. Ten rozdział naszej podróży zdecydowanie zasługuje na osobny post, a może nawet i trzy, dlatego na razie zostawię temat Waiheke. Wyjaśnię tylko czemu przed świętami Bożego Narodzenia zdecydowaliśmy się opuścić wyspę.
Po pierwsze jest to miejsce uwielbiane przez turystów. Święta i Nowy Rok to środek wakacji w tamtej części świata, jest ciepło, dzieci mają wolne - Waiheke przeżywa oblężenie. Bez obaw jednak - tłok w Nowej Zelandii to pojęcie bardzo, ale to bardzo odbiegające od tego co może znaczyć w Europie czy tym bardziej w Azji ;) Za to na pewno robi się zdecydowanie drożej i ciężko o znalezienie noclegu w umiarkowanej cenie, a przecież my musieliśmy ciągle odkładać żeby zrealizować resztę planów podróżniczych. Po drugie zaczęliśmy mieć poczucie, że powinniśmy wreszcie zobaczyć coś nowego i opuścić strefę bezpieczeństwa, którą bardzo szybko wypracowaliśmy sobie na Waiheke. I w końcu, po trzecie, w Centralnym Otago akurat pod koniec grudnia miały zaczynać się zbiory czereśni, które kusiły nas nie tylko całkiem dobrymi zarobkami, ale też położeniem - blisko stamtąd do większości najbardziej spektakularnych widoków w Nowej Zelandii.

Plan był taki, żeby dać sobie trochę czasu na zwiedzanie, a nie pędzić na złamanie karku do tego Otago. Na mapie zaznaczyłam naszą trasę niebieską linią - do samego Taupo autostopowaliśmy, a z Taupo do Wellington dostaliśmy się autokarem. Zaczęliśmy od Auckland, gdzie koniecznie musieliśmy obejrzeć trzeciego "Hobbita" (fatalny, kompletna klapa). Oprócz tego nie mielimy sprecyzowanych planów i daliśmy się ponieść przygodzie. Tak właśnie trafiliśmy na półwysep Comorandel, który jest naprawdę przyjemnym miejscem. Hot Water Beach nie chwyciło, ale Cathedral Cove już tak :) 

Stamtąd złapaliśmy autostop do miasteczka o wdzięcznej, maoryskiej nazwie Rotorua, które leży na terenach geotermalnych (Kerosene Creek!!!), a potem łatwo przetransporotwaliśmy się do Taupo. Z Taupo do Wellington jechaliśmy bliźniakiem Polskiego Busa (który w Nowej Zelandii nazywa się Mana Bus) więc mieliśmy sporo czasu na cieszenie się jeziorem. Szkoda, że nie wpadliśmy na pomysł wypożyczenia auta i zdobycia Tongariro - w drodze powrotnej już nam się nie udało, ze względu na pogodę :(

W Wellington, skąd odpływaliśmy na Południową Wyspę, byliśmy w najlepszej gościnie jaką mogliśmy sobie wyobrazić! Spędziliśmy tam więcej czasu niż planowaliśmy, bo zostaliśmy zaproszeni na Wigilię. Wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego, że w Nowej Zelandii będę jadła tam pierogi, rybę po grecku czy sałatkę jarzynową (tę, która w każdym domu smakuje inaczej, a każdemu się wydaje, że to właśnie u niego jest najsmaczniejsza).

W końcu jednak przyszedł czas, by wsiąść na prom i na kolejne dwa miesiące pożegnać Północną Wyspę.

Cztery miesiące w Stanach w jednej mapie!



Zaczęło się od Fort Lauderdale (żółta pineska), gdzie w nocy 27 czerwca 2014r. wylądowaliśmy, a skończyło w Los Angeles, skąd odlecieliśmy do Nowej Zelandii.

Przez trzy miesiące pracowaliśmy w Sunset Beach, turystycznej miejscowości w Karolinie Północnej (bordowa pineska). Marek zbierał wózki z parkingu i pakował klientom zakupy, ja kroiłam sery i szynki, piekłam chleb i robiłam ciasteczka. Mieszkaliśmy w prawdziwym amerykańskim domu, jeździliśmy prawdziwym amerykańskim samochodem, jedliśmy po amerykańsku i jak prawdziwi Amerykanie, napędzaliśmy gospodarkę, kupując ponad miarę :)

Mimo, że pracowaliśmy bardzo dużo, udało nam się wyskoczyć do Charleston i Savannah, zobaczyć kawałek Appalachów, a we wrześniu, gdy sezon turystyczny trochę opadł, dostaliśmy kilka dni wolnego i polecieliśmy do Nowego Jorku. 

Pod koniec września skończyliśmy pracę i zaczęła się ta część podróży, której najbardziej nie mogliśmy się doczekać ;) Na niebiesko zaznaczona jest nasza trasa (mniej więcej). Buickiem Park Avenue przejechaliśmy ponad sześć tysięcy kilometrów, potem pożegnaliśmy się z nim w San Francisco i do Los Angeles ruszyliśmy już pociągiem. W ciągu tych intensywnych dwudziestu pięciu dni skreśliliśmy z naszych bucket lists kilka punktów - przegraliśmy w kasynie w Las Vegas, prowadziliśmy na Route 66, słuchaliśmy jazzu w Nowym Orleanie. No i zachwyciliśmy się krajobrazami i parkami narodowymi! Choć do jakości i stylu życia w Stanach mamy pewne zastrzeżenia i raczej nie zamieszkalibyśmy tam na stałe, to przyrodę mają pierwszorzędną! 

Jeszcze przed wylotem do Nowej Zelandii zaczęliśmy planować kolejną podróż po USA, tym razem z zachodu na wschód - zaczniemy w Seattle, a skończymy w Bostonie. Z tą różnicą, że zarezerwujemy sobie na nią o wiele więcej czasu :)