Nad Oceanem Atlantyckim,
prawie na granicy dwóch stanów, ale już w Karolinie Północnej
leży mała, senna miejscowość, która w wakacje staje się celem
dla tysięcy turystów spragnionych gry w golfa i spokojnego
wypoczynku na długiej, piaszczystej plaży. Są tam jakieś
restauracje, jest kilka barów z tarasami widokowymi, ale niech nikt
się nie spodziewa bujnego życia nocnego. Jest nieco drożej,
bardziej elegancko i na pewno spokojniej niż w pobliskim Myrtle
Beach. W każdym razie chętnych by spędzić tydzień czy dwa w
domku na plaży nie brakuje.
Turystyczne biznesy
zaczynają się kręcić już pod koniec maja i właściwie wszyscy
szukają sezonowych pracowników – właśnie tak tam trafiliśmy!
Na pierwsze trzy miesiące
naszej podróży zaplanowaliśmy pracę w Stanach. Wiadomo, zanim się
zacznie wydawać trzeba trochę zaoszczędzić. Poza tym nie da się
zaprzeczyć, że praca czy studia w danym miejscu dają okazję by
poznać je dużo lepiej i dokładniej niż będąc tam wyłącznie
turystycznie. Po tygodniu czy dwóch pojawia się pewna rutyna,
zaczynamy się przyzwyczajać do otoczenia i na inne rzeczy zwracamy
uwagę, wtapiamy się w tło, miejscowi traktują nas zupełnie
inaczej bo teraz jesteśmy dla nich nie jakimiś obcymi ludźmi,
którzy dziś przyjechali a jutro odjadą, a sąsiadami czy znajomymi
z pracy. Na życie w jakimś kraju możemy spojrzeć z zupełnie
innej perspektywy, moim zdaniem dużo lepiej oddającej
rzeczywistość. Praca w Stanach to nie była tylko konieczność, to
było bardzo ciekawe doświadczenie. Jasne, często męczące i
nudne, ale pod pewnymi względami właściwie bezcenne.
Oczywiście mogliśmy wybrać
zupełnie inną ofertę i spędzić te trzy miesiące w jakimś parku
narodowym, ogromnym wesołym miasteczku czy kompleksie basenów, ale
mieliśmy dosyć dokładnie sprecyzowane cele dotyczące miejsca z
którego chcemy zacząć późniejszą podróż (wschodnie wybrzeże!)
i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że kwestią spięcia budżetu
wyprawy jest znalezienie albo pracy z napiwkami albo z nadgodzinami.
W dodatku nie mogliśmy wyjechać wcześniej niż pod koniec czerwca
co znacząco ograniczało listę odpowiadających nam ogłoszeń. Bez
większego entuzjazmu wybraliśmy supermarket i rzeczywiście nie
była to najbardziej rozrywkowa praca świata i pod tym względem
pewnie mogliśmy trafić lepiej. Na spotkaniu zachęcającym do
wyjazdów w ramach Work&Travel wypowiadali się dwaj byli
uczestnicy i bardzo zachwalali imprezową, międzynarodową atmosferę
jaka panowała w parku narodowym w którym pracowali – mnóstwo
młodych ludzi z różnych części świata, dużo czasu wolnego,
imprezy, wspólne wyjazdy... Brzmiało naprawdę zachęcająco i
pewnie rzeczywiście było weselej, ale z perspektywy czasu widzę,
że wielkim plusem supermarketu było właśnie to, że oprócz nas i
czwórki Mołdawian pracowali tam sami Amerykanie. Poznaliśmy ludzi
z różnym nastawieniem do życia i w różnym wieku – od
dorabiających sobie emerytów aż po uczniów pobliskiego liceum
pracujących w wakacje, mogliśmy skonfrontować stereotypy o
amerykańskim stylu życia z rzeczywistością, dowiedzieliśmy się
wielu rzeczy, które turyście nie rzucają się w oczy i to ma swoją
wartość.
Spośród kilku
supermarketów sieci Food Lion wybraliśmy położony w Myrtle Beach,
ale bez naszej wiedzy zostaliśmy przerzuceni do Sunset. Ooo, jakie
to było szczęście! Co prawda narzekaliśmy na tę niespodziewaną zamianę bez końca bo wydawało nam się, że umrzemy z nudów, będziemy mieli mniejsze szanse na znalezienie niedrogiego mieszkania i drugiej pracy, ale szybko przekonaliśmy się, że nam tam lepiej :)
Myrtle leży już w
Południowej Karolinie, nad morzem i jest już całkiem poważnym
miasteczkiem. Jest to znany kurort, bez liku tam restauracji, są dwa
duże centra outletowe, kilka mniejszych galerii handlowych, mnóstwo
barów, dużych hoteli, karuzele, Broadway on the beach
czyli promenada z ogromną ilością fast foodów, sklepów z
pamiątkami, atrakcjami w stylu domu postawionego do góry nogami czy
Hard Rock Cafe w
piramidzie... W Myrtle Beach jest długa, szeroka i piaszczysta
plaża, hotele są duże, większość z nich to średnia półka, a
rozrywka jaką można tam znaleźć... No cóż, wyrafinowana na
pewno nie jest i dlatego przyciąga mniej zamożnych turystów
nastawionych głównie na zakupy, konsumowanie, picie w barach i
strip clubach, leniwe
plażowanie czy korzystanie z karuzel i domów strachów. Dużo się
dzieje, jest kiczowato, głośno a jednym z określeń jakim przy nas
opisano Myrtle Beach było redneck riviera.
Znad drzwi restauracji z owocami morza macha gigantyczna gipsowa
figura kraba, musisz wejść w paszczę rekina żeby dostać się do
pewnego sklepu z pamiątkami, w tle King Kong wspina się na
wieżowiec, do tego wspomniana przeze mnie piramida w której mieści
się HRC i wiele
innych zaskakujących budynków czy pomników. Zatrzęsienie barów,
salonów tatuażu, klubów ze striptizem, punktów z jedzeniem (1900
restauracji!), 14 milionów turystów rocznie (za Wikipedią)... No
jest co robić! Nie zaprzeczam – można się tam dobrze bawić. Co
roku na Work&Travel
przyjeżdża tam mnóstwo studentów i jakoś im się wiedzie, nam
pewnie też udałoby się tam odnaleźć, ale małe, ciche, spokojne
i trochę nudne Sunset, z równie ładną, ale mniej zatłoczoną
plażą, ślicznymi domkami i polami golfowymi bardziej do nas
trafiło!